top of page
Kamil Kmak

Dr Frida Frydman - "Moje przeżycia i ocalenie z zagłady"


"Nazywam się Fryderyka Frydman p.v. Perkal, ur. Lipczer - dr bakteriologii, mgr farmacji, ur. 7.10.1913, pensjonarka, zamieszkała w Giwatajim ul. Hahagana 23. Wojnę przeżyłam w Łodzi, Zdołbunowie, a potem w Niemczech, Schlochau-Lindenberg. Ocaliła mnie p. Halina Kostańska, ur. Henschel, wówczas studentka , zamieszkała w Zdołbunowie, obecnie pensjonarka, zamieszkała w Koszalinie" (c.d. poniżej)

- tak rozpoczyna się wyjątkowa relacja Ocalałej - grybowianki Fridy Lipczerówny.


Z ojcem Mojżeszem, popularnym grybowskim krawcem, matką Liną z sądeckich Hochhauserów, sześcioma braćmi i siostrą, zamieszkiwała w uliczce obok kościoła i synagogi w Grybowie, zwanej dziś Kilińskiego, przed wojną ul. Różaną, a za czasów Galicji i potem również ul. Żydowską.

Frida była zdolną uczennicą grybowskiego Gimnazjum Koedukacyjnego, zdała tu maturę i dostała się na studia medyczne w Łodzi i w czeskiej Pradze.


W rodzinie jej grybowskiej przyjaciółki, chalucy (emigrantki do Ziemi Izraela z 1935 r.) Feigi Riegelhaupt, zachowała się liczna korespondencja między nimi, wysyłana przez Fridę z Grybowa i Pragi. Córka Feigi odnalazła również zaproszenie na ślub dr Fridy Lipczerówny z inż. Izaakiem (Ignacym) Perkalem, który odbył się 6 marca 1938 r. w Krakowie przy ul. Starowiślnej. Po kilkudziesięciu latach udało się skontaktować nie tylko z córką Feigi, ale również, poprzez wnuki braci Fridy, z jej synem, panem Arie Frydmanem. Od niego pochodzi szkolna fotografia matki z Grybowa w sepii (z lewej) oraz okupacyjna czarno-biała fotografia z numerem, prawdopodobnie z obozu pracy przymusowej (środek). Ostatnia fotografia to doktor Frydman podczas rodzinnej imprezy, taka, jaką zapamiętała z dzieciństwa Esther Gilboa, córka Feigi.

Dwie szkolne koleżanki z Grybowa, Feiga Szmaja zd. Riegelhaupt i Frida Frydman zd. Lipczer przyjaźniły się w Izraelu do końca życia. Frida utrzymywała również przyjaźń na odległość z Haliną Kostańską zd. Henszel, Polką, której zawdzięczała życie, i dla której wystarała się o honorowy medal Sprawiedliwej wśród Narodów Świata. Frida zmarła w 2002 r., Feiga w 2005 r. Poszukujemy rodziny Haliny Kostańskiej zd. Henszel z Koszalina, oryginalnie ze Zdołbunowa w dzisiejszej Ukrainie.


Wojenne losy żydowskich kobiet i historie ich ocalenia są trudniejsze do odnalezienia niż historie mężczyzn. Po pierwsze, mniej kobiet przeżywało Zagładę, a po drugie, Ocalałe najczęściej zmieniały nazwiska.


Dlatego ogromnym szczęściem jest, że w Archiwum instytutu Yad Vashem w Jerozolimie zachowała się pierwszoosobowa relacja - maszynopis autorstwa Fridy, który powstał, gdy starała się o odznaczenie polskiej przyjaciółki Haliny.


Choć to długi tekst, poniżej zamieszczam relację Fridy w całości, bo jest wyjątkowy pod wieloma względami dla historii Grybowa - właśnie dziś, znacząc II. Światowy Dzień Ocalałych z Holokaustu


(c.d. relacji Fridy Frydman)


"Wybuch wojny zaskoczył mnie w Woli Krzysztoporskiej koło Łodzi, gdzie mąż mój, błp. Ignacy Perkal, był inżynierem w "Zakładach Chemicznych W.K,". Dnia 3. września 39 wróciliśmy, pod bombami, samochodem firmowym do naszego mieszkania w Łodzi, u teściów Szymona i Gustawy Perkal, Gdańska 27. Po kilku dniach uciekliśmy znów dalej na wschód, trochę furmankami, trochę piechotą, ku granicy rosyjskiej, do Zdołbunowa gdzie umówiliśmy się z szwagrami, Mundkiem i Felicją Perkal oraz z przyjaciółmi, Stefanem i Olą Weintraub. Blisko granicy, koło rzeki Bug, wybuchło zamieszanie i tumult i zgubiliśmy się. Słyszałam strzały i krzyki i nie mogąc znaleźć moich myślałam i bałam się, że może zginęli. Zostałam sama, bez bagażu i bez pieniędzy. Po długiej tułaczce i wielu przejściach dotarłam z powrotem do Łodzi.


W Łodzi żyłam wraz z teściami na Gdańskiej, a potem w ghecie na Szerokiej (Breitestr.) 4, wraz z drugą szwagierką Eugenią Sztulman i jej synkiem Henrysiem. Chciałam i udało mi się dostać pracę w szpitalu, najpierw jako sprzątaczka, potem jako laborantka i pielęgniarka. Pracowałam bardzo ciężko, do późnej nocy i często nocowałam w szpitalu. Po długim czasie przyszedł list od męża ze Zdołbunowa. Pisał że on z siostrą i Weintraubowie urządzili się w Zdołbunowie, on pracuje jako chemik-kontroler żywności a ona jako farmaceutka w aptece, i że nie wie co się stało ze mną i z szwagrem. Postanowiłam uciec z ghetta do niego. W styczniu 1942 spróbowałam po raz pierwszy, ale zostałam złapana i straszliwie pobita aż do nieprzytomności. Miałam wstrząs mózgu i uszkodzony kręgosłup. W czerwcu 1942 przybyła ze Zdołbunowa szwagierka Fela (pod nazwiskiem aryjskiem) z planem zabrania nas wszystkich do Zdołbunowa, gdzie mąż mój znalazł możliwość ukrycia nas - za zapłatą - u pewnego Polaka. Ojciec miał dać na to pieniądze. Szwagierka zatrzymała się w Łodzi u byłego dozorcy domu ojca i przez niego znalazła kontakt z szmuglerami, którzy przemycali żywność do ghetta. Jeden z nich był gotów wyszmuglować nas po kolei z ghetta, pożyczyć aryjskie papiery i przewieźć do Zdołbunowa.


Ja byłam pierwszą, którą wyszmuglował i, jako swoją żonę niby, przeeskortował szczęśliwie do Zdołbunowa. W Zdołbunowie znalazłam męża, dałam mu pieniądze, które dostałam od ojca i zaraz zaczęłam pracować w aptece w miejsce mojej szwagierki, a wkrótce potem także w laboratorium klinicznym, gdzie też mój mąż wykonywał badania żywności i wody i przyrządzał lekarstwa przeciw tuberkulozie i gonorei (Calcium i Gonowakcynę). Jako personel medyczny byliśmy na razie bezpieczni przed prześladowaniami ze strony Niemców i Ukraińców, które stawały się coraz częstsze i gorsze. Bicie i zabijanie Żydów na ulicach ghetta i masowe deportacje na śmierć były prawie na porządku dziennym. Z rozpaczy coraz więcej Żydów popełniało samobójstwa. Nasi najbliżsi, Weintraubowie, też popełnili samobójstwo. My też nosiliśmy przy sobie morfinę - ale wciąż mieliśmy nadzieję, że przybędą nasi bliscy z Łodzi, przywiozą pieniądze i będziemy mogli opłacić skrycie się w bunkrze. Ale oni nie przybyli.


Pewnego dnia przysłano do laboratorium studentkę, pannę Halinę Henszel, którą mieliśmy wyuczyć podstawowych badań. Wiedzieliśmy, że kiedy ona się nauczy, my przestaniemy być potrzebni i co nas wtedy czeka. Była to jednak miła osoba i po kilku dniach zdradziliśmy jej nasze obawy. Odpowiedziała ze nas rozumie i więcej nie przyszła do pracy. Tymczasem nadeszły wieści, że w pobliskich miastach, Równie i Kowlu ghetta już zostały zlikwidowane. Jakiś żołnierz niemiecki, sam bardzo strwożony, powiedział nam na ulicy "das Sonderkomando kommt bald hierher und dann geschieht mit allen Juden was Schreckliches" i prędko się oddalił. Nie mogliśmy więcej czekać. Nasz przyjaciel, Dr. Schlesinger, miał w swoim bunkrze miejsce dla jednego mężczyzny. Urządziłam tam męża, a ja zaczęłam szukać pomocy u nielicznych znajomych Polaków, - ale bez skutku, aż przyszłam do panny Haliny Henszel.

Halina przyjęła mnie bardzo serdecznie i natychmiast zgodziła się dać mi swoje papiery osobiste tj. metrykę i legitymację uniwersytecką. Nie licząc się z niebezpieczeństwem udała się nazajutrz do Gebietskomisariatu i pod fałszywym pozorem dostała dla mnie - na swoje nazwisko - przepustkę na przejazd do Warszawy. Uspokajała mnie i dodawała mi odwagę, przyrzekła mi też doglądać mego męża w bunkrze i pośredniczyć w kontakcie między nami. Dwa dni później pożegnałam się z moim mężem, Haliną i jej matką, śp. Władysławą Henszel, która też była dla mnie bardzo serdeczna, płakała wraz ze mną i pocieszała mnie dając błogosławieństwo na drogę i nazywając mnie swoją drugą córką.


Pojechałam najpierw do Piotrkowa, do mego szmuglera, z myślą, że może jednak będzie można wykonać plan Feli. Okazało się, że po moim wyjeździe z Łodzi teść zachorował na tyfus a potem nie skontaktował się więcej z szmuglerem. Na miejscu postanowiłam wszmuglować się znów do ghetta i zorganizować na nowo wykonanie planu. Ale było już za późno. Ani teściów, ani szwagierki Geni z dzieckiem już nie było. Sąsiedzi powiedzieli mi, że przed dwoma dniami była "akcja" po której ich więcej nie widzieli. W opuszczonem mieszkaniu, zajętym już przez obcych, przeszukałam wszystkie znane mi schowki, ale nic nie znalazłam. Pośpieszyłam na umówione miejsce spotkania z szmuglerem, ale spóźniłam się i jego już nie było. Utkwiłam w ghecie i wiedziałam, że przed czterema lub pięcioma dniami szmuglerzy nie wrócą. Zrozpaczona - poszłam do szpitala i zaczęłam znów pracować z pielęgniarkami, a nazajutrz w laboratorium. Nocowałam w szpitalu. Na szczęście nikt mnie się o nic nie pytał. Nagle wszedł do laboratorium jakiś niemiecki oficer, przyglądał nam się przy pracy, potem zwrócił się do mnie i powiedział, że jest wojskowym lekarzem i potrzebuje pilnie laborantkę do skomplikowanego badania. Dał mi Passierschein i kazał zgłosić się z tym rano do straży przy bramie ghetta. Na drugi dzień rano wypuszczono mnie z ghetta razem z grupą kilku robotników. W pewnym miejscu prowadzący nas strażnik, który cały czas na mnie się patrzał, jakby umyślnie odwrócił głowę, i wtedy uciekłam. Kiedy zasapana wpadłam do mieszkania Feli i mówiłam o "cudzie" dowiedziałam się, że to jeden z jej przyjaciół polskich, zaprzyjaźniony z owym lekarzem, uprosił u niego by mnie wyratował. Bardzo żałowałam, ze nie mogłam mu nawet podziękować.

Obie byłyśmy przybite losem naszych kochanych rodziców i Geni z Henrysiem, ale musiałyśmy postanowić co dalej. W Łodzi nie mogłyśmy i nie miałyśmy już po co pozostać. Nie chciałyśmy też więcej nadużywać gościnności i dobroci przyjaciół. Postanowiłyśmy jeszcze dziś pojechać do Warszawy. Szwagierka znała już kolejowych i Bahnschutzów, którzy za pieniądze załatwiali znajomym bezpieczny przejazd. W Warszawie zajechałyśmy do koleżanki mojej szwagierki, która nas serdecznie ugościła i przenocowała. Nazajutrz rozstałyśmy się, bo każda z nas poszła oglądać mieszkania według ogłoszeń w gazecie. Fela pojechała na ulicę Czerniakowską, ja na Żoliborz. Kiedy wysiadłam z tramwaju, zostałam zatrzymana, zamknięta na Skaryszewskiej i nazajutrz, po upokarzającym, pseudo-lekarskim badaniu, wywieziona do Niemiec. Razem z innymi złapanymi zostałam wystawiona na rynku w Schlochau jak towar na sprzedaż. Za opłatą 10 DM wybrał mnie sobie Herr Revierförster Kurt Liepelt i zawiózł mnie do swojej leśniczówki w Lindenberg. Szwagierki więcej nigdy nie zobaczyłam.


W Lindenberg pracowałam początkowo jako Landarbeiterin przy krowach, świniach i robotach polnych, potem jako Hausgehilfin w 8-pokojowym mieszkaniu i pomocnica w kuchni. Praca była bardzo ciężka, ale jeszcze cięższa była ustawiczna obawa, że mogę się zdradzić lub być poznana jako Żydówka. Frau Liepelt, jej krewne i znajome, a także niektórzy z innych polskich Zwangsarbeiterow byli zażartymi antysemitami i często to wyrażali, a ja z trudem opanowywałam się żeby nie zareagować i nawet nie zarumienić się. Takie powiedzenia jak "der einzige unnötige Mensch auf der Welt ist der Jude" albo "die Wanzen brennen in Warschau" były na porządku dziennym. W sąsiedniej wsi wykryto jednego robotnika Żyda i oddano policji. Bałam się ze teraz zaczną i mnie podejrzewać. Byłam wciąż w napięciu. Słyszałam, że jedna z poprzednich pracownic u Liepeltów popełniła samobójstwo przez wypicie jakiegoś kwasu i strasznie cierpiała i krzyczała przed śmiercią. Myślę, że była Żydówką i nie mogła już w tych warunkach wytrzymać. Ja miałam przy sobie morfinę i nie jeden raz byłam blisko do zażycia jej. Podtrzymywały mnie na duchu listy od Haliny i jej matki ze słowami otuchy i skrytymi wiadomościami o moim mężu. One też wzmacniały moją pozycję niby prawdziwej aryjki w oczach gospodarzy i polskiej służby, co miało dla mnie wielkie znaczenie, gnębiła mnie też ustawiczna obawa o los moich rodziców, rodzeństwa i wszystkich krewnych i przyjaciół.


W Lindenberg pracowałam od połowy września 1942 aż do 3 lipca 44. Potem przeniesiono mnie do pracy w hotelu "Hotel Peußenhof" w Schlochau, gdzie pracowałam od 3.7.44 do 19.12.44 a jeszcze potem w Kreismilcherei R. Praetsch w Schlochau od 20.12.44 aż do ewakuacji Niemców ze Schlochau (luty-marzec 45). Kilka dni przed wejściem Rosjan zostałam ranna w głowę odłamkiem bomby, dostałam znów silny wstrząs mózgu, krwawiłam mocno, zaniesiono mnie do lazaretu polnego, dostałam wiele morfiny. Po kilku dniach w nieprzytomności ocknęłam się w szpitalu w Stolp. Tu już byli Rosjanie, a ja wciąż byłam w szpitalu, nie wiem jak długo. Wyszłam ze szpitala bardzo osłabiona, żołnierze odstawili mnie do jakiejś pary niemieckich staruszków i nakazali mnie pielęgnować aż dojdę do sił. Staruszkowie naprawdę bardzo się starali, ale dopiero z początkiem kwietnia 45 odważyłam się wybrać w drogę do Polski - do domu, którego już nie miałam, ani męża, ani rodziców i dwojga rodzeństwa.”


Wymienione ofiary Zagłady to: rodzice Mojżesz i Lina Lipczerowie, siostra Ita i brat Uscher Lipczerowie, mąż Ignacy Perkal.

Ich nazwiska znajdują się na pomniku w Grybowie.

Wyjątkowym splotem okoliczności lub efektem niezwykłej siły, woli przetrwania i talentów było, że Zagładę przeżyło aż pięciu braci Fridy: Henryk, Schaja (zwany Szajkiem), Mendel, Markus i Majer. Ich historie będziemy przybliżać w kolejnych tygodniach. Historia Fridy, jako uczennicy szkoły, której tradycję kontynuuje dzisiejsze LO im. A. Grottgera w Grybowie, jest ważną częścią wystawy w projekcie "Wykorzenieni/Ukorzenieni", związanym z 80. rocznicą Zagłady żydowskich grybowian, którą otworzyliśmy w tejże szkole 18 czerwca. Na wystawie znajdują się reprodukcje sztuki brata Fridy Mendla, komiksy autorstwa jego wnuczki, Leeli Corman, oraz pamiątki rodzinne Lipczerów.

Zapraszamy do ogólnodostępnej, plenerowej części wystawy w Parku Miejskim.


Fot. Arch. Rodziny Frydmanów i Lipczerów; relacja - maszynopis w arch. Yad Vashem, oprac. Kamil Kmak.

43 wyświetlenia

Comments


Ostatnie posty