"Legenda o założeniu kościoła św. Bernardyna w Grybowie" - W. Olszewski
"Legenda o założeniu kościoła Św. Bernardyna w Grybowie.
Do komina dorzucono smolnego drzewa. Ogień buchnął głośniej. Płomienie zaświeciły złotym blaskiem na czuprynie starego Fydy i czerwonością miedzi osiadły na zaciekawionych twarzyczkach gromadki dzieci otaczających go w około.
Tak co wieczór z niesłabnącym zainteresowaniem wsłuchiwały się w baśnie i legendy, których bez liku znał i opowiadał stary Fyda... Teraz usiadł na kożuchem zaścielonym pniu przed kominem, przetarł spracowanymi dłońmi gęsto pokrytą zmarszczkami twarz, po czym tak opowiadać zaczął:
To co wam opowiem, tego ani ja, ani mój dziad tak stary jak ja teraz nie widział, ale usłyszał od swojego dziadka w zimowy wieczór jak wy teraz.
Dawno, dawno temu podobny był rok jak ten: Wiosna przyszła bardzo wczesna, ale na niedługo, bo potem przyszły mrozy i śniegi tak duże, że drogi całkiem zasypało. Był marzec - wypadało iść ze sochą i motyką w pole, a tu śnieg coraz bardziej wali i wali... Ani do miasta dojechać, ani wody w źródle naczerpać, and gnoju z obory wywieźć, ani bydlęcia na targ wyprowadzić. Co rano ludzie słońca wyglądali i pogody, a tu niebo zaniesione i śnieg sypie i sypie. Nieba nawet widać nie było, tylko chmury i zamiecie. Nikt nie mógł zliczyć ile ludzi zamarzło, ile zwierzyny w lasach padło, nawet wilków nie było słychać po nocach, tylko wiatr wył i świszczał złowrogo... Do tego doszło, że przejścia między domami i oborami dotąd odgarnianie przykryło po wierzchu śniegiem. Przez te nory i tunele śniegowe można było dopiero przejść.
Zdawało się, że Bóg o ludziach zapomniał, bo teraz to nawet chmur widać nie było…
Aż tu jednego ranka budzą się ludziska, a tu raźniej jakoś, potem tunele się otwarły i widać było niebieściutkie, a południowe marcowe słońce przypiekło dokuczliwie i przez błony bydlęce w oknach zaczęło wdzierać się do chałup. Potem przyszły deszcze ciepło-wiosenne i do cna zmyły resztki śniegu.
Lecz na tym się nie skończyło, bo jak zaczęły lać deszcze, to im końca nie było. Nadciągnęły ciężkie, czarne chmurzyska, przewalały się przez siebie, błyskały batogi błyskawic, że ziemia drżeć od nich poczęła... Wnet wyschnięte od jesieni potoki zaczęły szumieć, a nie mogąc pomieścić się w wyżłobionych parowach wylały na pola i łąki...
A woda w Białej stale przybierała... Tam wyżej gdzie Florynka i Kąclowa miała brzegi wyższe, to takich szkód nie wyrządzała jak tu niżej. Brudna, mulasta woda płynąc szumiała złowrogo, a toczone dnem głazy huczały jakby wtórując piorunom... Pieniła się, szalała i całą siłą waliła w brzegi. Podmywała je, wydzierała wieloletnie drzewa i wchłaniała w siebie. Przewracała i łamała nagie jeszcze konary.
- Kara Boska na nas, szeptali ludziska. Modlili się, prosili Boga, a tu ani pomocy boskiej, and ludzkiej, żeby wstrzymać deszcz lejący ciągiem od kilku dni i nocy...
Tu przerwał stary Fyda, żeby tchu zaczerpnąć. Poruszyło się między dziećmi. Słychać było ciężkie oddechy, a na twarzyczki wyległ rumieniec emocji.
- To musiała być kara boska, nie może być inaczej - komentowała Jagna Fydzina...
Togo to ci ja nie wiem - ciągnął stary Fyda. Aż tu pewnej nocy wielka światłość idzie od Kąclowej wodą... Jakby się woda paliła. Kto żyw wybiegł na brzeg Białej by oglądać dziwo...
Dano znać do księdza plebana. On starym będąc nie mógł innym nadążyć, ale przyszedł, a światłość płynęła wodą. Dziwnym było, że nie zaczepiała o wystające z wody zarośla, drzewa i pnie, lecz jakby nią ktoś kierował, omijał wykroty i kłębowiska i szła coraz dalej, coraz bliżej miasta Grybowa... Mijała Grybów... Ksiądz pleban nie bacząc na błoto uklęknął i zaczął z dala żegnać krzyżem zjawisko... wtedy zdawało się jakoby światłość nieco zwolniła. Jakby przystawała i wreszcie weszła między wysokie drzewa modrzewiowego lasku nieco niżej miasta i tam o dziwo zatrzymała się. Woda w Biale jak na jakiś rozkaz opadła, a światłość między modrzewiami ostała...
Nikt nie miał się zbliżyć. Bali się, by od tej światłości las się nie zajął no i zabudowania w pobliżu. Wszedł ksiądz pleban z Monstrancją prowadzony przez dwu śmielszych mieszczan, a reszta tworząc procesję szła w skupieniu i bojaźni do lasku modrzewiowego.
Tam na naniesionym żwirowisku, pomiędzy wysokimi pniami modrzewi stał duży, na chłopa rosłego wysoki obraz w pięknej złoconej ramie, a na nim Święty Bernardyn w szacie ze świecących kamuszków.
W jednej ręce trzyma blaskiem siejącą Hostię Świętą - a drugą, której dłoń miał nieco ku górze opierał na stojących na ziemi tiarach biskupich...
Obraz całkiem suchy i nietknięty, jakby go nie woda przyniosła... Ksiądz pleban pobłogosławił obraz Monstrancją i dał znak, żeby go przenieść do kościoła, ale obraz jakby wrósł w ziemię ruszyć się nie dał...
Przyszli z miasta co silniejsi mieszczanie. Zrobiono duże, silne nosze i na nich ułożono obraz, by w procesji zanieść go do kościoła, ale ani rusz - nie mogli dać rady... Ksiądz pleban obchodził w koło, kropił święconą wodą, okadził wonnym kadzidłem i jeszcze raz co silniejsi poczęli dźwigać, lecz obraz ani drgnął. Może ktoś z was niosących jest w grzechu, to niech odstąpi - nalegał ksiądz... Dźwigali potem młodzieńcy, to znowu niewinne panienki i dzieci, lecz nie pomogły żadne sposoby... Zostawiono więc obraz na miejscu, zapalono świece i smolne łuczywa, a zebrani wkoło niego ludzie śpiewając nabożne pieśni vigillowali obraz... Zamyślony i zmartwiony całym zajściem ksiądz pleban złożywszy Monstrancje w kościele zatroskany szedł na plebanię.
W roztargnieniu nie zauważył nawet, że drzwi były otwarte - wszedł i nie zamknął za sobą. Nie zdziwił się, gdy w jednej izbie, przez niedomknięte drzwi zobaczył obcego mnicha-pielgrzyma. Właśnie rozebrany do połowy karcił batożkami swoje ciało, odłożywszy na bok grubą włosiennicę, która ku własnej udręce krwawiła mu ciało. Nie pytając skąd i po co przybył - poprosił go ksiądz pleban do siebie przed snem jeszcze...
Przyszedł mnich-pielgrzym w zaciągniętym na głowę kapturze i usiadł bokiem na zydelku nie śmiąc pierwszy się odezwać. Ksiądz pleban opowiedział nieznajomemu o całej przygodzie i zagadnął na zakończenie jakie jest jego zdanie o tym. Najdziwniejsze to to - odrzekł wreszcie po chwilowym namyśle mnich pielgrzym niskim głosem, że obraz z miejsca ruszyć się nie daje. Unieść go można, ale ruszyć nigdzie - tu przerwał, po czym dodał - może taka wola Boga... i zamilkł. Wstał, skrzyżował ręce na piersi, pokornie schylił głowę przed księdzem plebanem w ukłonie i wyszedł...
Jeszcze świt nie obwieścił początku dnia, jeszcze rudziki i popki nie zaczęły nawoływać się ze szczytów zabudowań plebańskich, gdy do izby księdza plebana zapukał mnich-pielgrzym. Zapukał lekko, prawie ledwie dosłyszalnie. Ksiądz nie spał. Rozmyślania nad obrazem spędziły sen z jego oczu. Wstał, a gdy pukanie powtórzyło się podszedł i uchylił niezamkniętych drzwi. W nich ukazał się mnich-pielgrzym... Zdumiał się ksiądz pleban, bo postać i twarz jakby wycięta z obrazu u modrzewiowym lesie. Mnich-pielgrzym wszedł, pochwalił Boga i nie siadając na przybliżonym krześle zaczął opowiadać o widzeniu jakie miał we śnie - jedną rękę przy tym podniósł w górę wyprostowawszy dwa palce, dłoń drugiej spuszczonej w dół uniósł nieco ku górze - tak zupełnie tak jak tamten na obrazie...
Zauważył to ksiądz pleban i nogi się pod nim ugięty ze wzruszenia. Usiadł ciężko na krześle opierając się przy tym ręką o stół. Przerażony wzrok utkwił w mnichu-pielgrzymie, a ten opowiadał, że widział we śnie, jak Święty zszedł z obrazu i zmęczonym widać będąc usiadł na powalonym pniu modrzewiowym. Potem rozścielił na nim chustę, a na niej położył trzymaną dotąd w ręce Hostię Świętą. Potem wstał i sam zaczął drzewo po drzewie ścinać, ciosać i układać węgły.
Rósł kościółek otoczony wkoło drzewami. Wtedy Święty z grubszych pni łupanych na pół złożył menzę, na niej tabernakulum, a w niej kielich, także z modrzewiowego drzewa zrobiony i powleczony wewnątrz woskiem i dopiero w nim złożył Hostię Świętą...
W skupieniu wysłuchał ksiądz pleban opowiadania snu i zapytał co jego zdaniem miałoby to oznaczać.
- Oznaka to wielkiej łaski jaka spada na was czcigodny ojcze i na ludzi grybowskich, że tu Bóg chce zbudować swój przybytek pod wezwaniem Świętego którego obraz w cudowny sposób wam zesłał - dokończył mnich-pielgrzym i jeszcze raz krzyżując ręce na piersiach, schylił kornie przed księdzem głowę... i bezszelestnie wyszedł z izby, pozostawiając zdumionego księdza plebana, a w sieniach słychać było oddalające się kroki i coraz bardziej cichnące stukanie kostura...
Ocknął się ksiądz pleban, wybiegł z plebanii... Lecz nikt wtedy, and potem nie widział mnicha-pielgrzyma, ani w mieście, ani w okolicy…"
Włodzimierz Olszewski - prezentowane dzięki uprzejmości córki, Krystyny Wójtowicz. Fot. arch. Jerzego Rucińskiego
Comments